Dawno, dawno temu. W czasach kiedy jeszcze byłem młody i głupi, a w bydgoskich sklepach królowało piwo Kujawiak. Miałem co prawda ukończone 19 lat, ale wtedy tylko mi się wydawało, że jestem wolny... Aczkolwiek czasy były beztroskie. Praca, nędzna wypłata, bo w piekarni płacili nędznie, część do matki, część do sklepiku zakładowego za fajki - Nadmienię tylko, że w tamtych czasach był to taki debet dzisiejszy. Cały miesiąc brało się towar na zeszyt a na wypłatę oddawało. Za resztę kasy jakaś imprezka, czasami dwie, parę groszy odłożyć na ewentualne prezenty dla obchodzących i zapraszających na swoje święta i dalej czekanie do kolejnej wypłaty. Mowy nie było żeby "z wypłaty" pojechać sobie na kilkudniowy urlop. Akurat spotkałem się z jednym z dwóch moich ulubionych kuzynów Radkiem. Drugi to Maciek z Węgorzewa. Oczywiście nie mam nic do zarzucenia pozostałym kuzynom, ale z Radkiem i Maciejem po prostu się kumplowaliśmy. Radek poinformował że jedzie ekipą w Karkonosze i czy chcę się zabrać. Wypad miał być w bożocielny długi weekend to jest 15 - 18 czerwca 1995. Szybka kalkulacja i stwierdziłem że "powinno wystarczyć" narysował się jednak mój ówczesny przyjaciel Tomek. Gdy opowiedziałem o wyjeździe,oczy mu zabłysły i szybko zgasły. Powiedział, że pojechałby, ale kasy nie ma za bardzo. Jako że był moim przyjacielem i dzieliłem się z nim praktycznie wszystkim, sam nie mając za wiele stwierdziłem, że mu pomogę. Wyciągnął swoje siano, dołożyliśmy moje i okazało się że mamy jakieś 90-95% kosztów. No to jedziemy, a potem coś się wymyśli. Plan wycieczki jest taki, że około północy wsiadamy w nocny pociąg relacji Gdynia - jelenia Góra z wagonami do Szklarskiej Poręby, wypijemy małe coś niecoś i spać bo od 8 rano na szlak. Około 22 spotkaliśmy się w barze na dworcu głównym w Bydgoszczy. Bar wtedy były dokładnie w pomieszczeniu, gdzie dzisiaj jest punkt sprzedaży ZDMiKP. Skład osobowy był nastepujacy: Moi kuzyni Dziulas i Beblas, Kukoć, T.O.M.A.L czyli mój przyjaciel ówczesny Tomek i Ja. Wypiliśmy po dwa piwka, spaliliśmy parę fajek z Tomkiem i trzeba było iść do pociągu. Na peronie było sporo ludzi, ale w tamtych czasach pociągi były znacznie dłuższe. Dokładnie nie pamiętam, ale co najmniej 5 wagonów do Jeleniej, 3 do Szklarskiej, 2 do Kudowy i do tego sypialne plus kuszetki... Ech były czasy. Wpakowaliśmy się do szklarskich wagonów gdzie bardzo szybko się okazało, że jeśli chcemy siedzieć razem to albo na korytarzu albo pojedynczo po przedziałach. Ktoś poszedł na zwiady na drugi koniec pociągu i wrócili z wieściami takimi, że wagony do Kudowy jadą prawie puste. No to kurs z jednego końca pociągu na drugi, po to aby siedzieć w godnych warunkach. Zajęliśmy miejsca, po chwili konduktor sprawdził bilety i poinformował nas że we Wrocławiu musimy zmienić wagon bo ten nie jedzie do Szklarskiej (tak jakbyśmy nie wiedzieli) konduktor poszedł, a na stolik nie wiedzieć skąd wygramoliła się gorzała. Brak kieliszków, popitki jak na lekarstwo środek nocy, piwa bulgotające w żołądku oraz młody wiek, w którym organizm jeszcze bronił się na wszelkie możliwe sposoby przed dostarczeniem mu trucizny. To wszystko spowodowało że padłem w okolicach Gniezna. Tatata-ta, Tatata-ta, Tatata-ta robiły wagony, rozcinane powietrze gwizdało, a Wódka z piwem w moim żołądku urządziły sobie wesołą rozmowę. Piwo prawie przysypiało, ale rozrywkowa wódka zbudziła je i mówi "słuchaj na górze jest impreza. Idziemy popatrzeć?" i poszli. Akurat stanęliśmy w Poznaniu pod jakimś wiaduktem z dala od centrum dworca. Ostatkiem sił wybiegłem na korytarz, okno w dół i zawisłem... Ach fiołki 😁 szczęście że po tej stronie nie było peronu. Dla mnie impreza się zakończyła. Ogień w żołądku i przełyku spowodował że zasnąłem dopiero za Wrocławiem przy okazji zmiany wagonów na Szklarskie. (...) "Lechu wstawaj! Zaraz wysiadamy" usłyszałem tubalny głos Dziulasa. Odkleiłem oczy, wyjrzałem za okno i moim oczom ukazały się piękne Karkonosze. Szklarska Poręba Dolna głosił napis na tablicy na peronie. "My jedziemy do górnej" - poinformował Dziulas. Jeszcze kilka minut i w toczyliśmy się na wykuty w skale dworzec Szklarskiej Poręby Górnej. Wysiedliśmy z wagonu, było w miarę ciepło jak na 8 rano chociaż słońca nie było widać. Jak. Z krzyża zdjęci udaliśmy się w kierunku centrum. Trafiliśmy na jakiś otwarty bar. Weszliśmy i zamówiliśmy po piwku. Od razu poczułem się lepiej. Posiedzieliśmy chwilę i ruszyliśmy w kierunku czerwonego szlaku prowadzącego przez wodospad Kamieńczyka na Szrenicę. Pół godziny spaceru wycisnęło z nas siódme poty, ale oto i wodospad Kamieńczyka. Aby wejść trzeba założyć kask, żeby spadający przypadkiem odłamek nie zrobił nam "kuku". Przepiękny Wodospad Kamieńczyka w Szklarskiej Porębie to najwyższy wodospad w Karkonoszach i całych Sudetach. Jego próg znajduje się na wysokości 843 m n.p.m., a sam wodospad spada trójstopniową kaskadą wysoką na 27 m do przepięknego Wąwozu Kamieńczyka, którego pionowe, skalne ściany osiągają ponad 25 m wysokości. Wrażenie niezapomniane. Warto zobaczyć. Po chwili odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę ku Szrenicy. Czerwony Szlak prowadził drogą ułożoną z trelinki (nie mylić z treblinką). Nachylenie dochodziło do 45 stopni, wypogodziło się również. Rozwiały się chmury i wyszło słońce. Zrobiło się bardzo ciepło i zaczęliśmy powoli zdejmować z siebie nadmiar odzieży. Tomek poszedł o krok dalej i odciął nogawki od spodni. Miał tzw "gumy" rodzaj obcisłych dżinsów noszonych m. In. przez subkultury metalowe. Drugie jego spodnie to były prawie normalne dżinsy z tą różnicą że miały mnóstwo wentylatorów. Dlaczego piszę o tych spodniach? O tym za chwilę. Minęło czasu troszkę więcej niż potrzeba, ale w końcu dowleklismy się do schroniska na Hali Szrenickiej. Byłem wykończony. Wykończył mnie wczorajszy alkohol, brak śniadania i papieroski 😉 odpoczęliśmy kapkę, wypiliśmy herbatę, zjedliśmy coś niecoś i ruszyliśmy w dalszą drogę. Gdybym wtedy wiedział że przeszliśmy dopiero 1/4 trasy to nie wiem czy zdobył bym się na dalszy marsz. Po wyjściu ze schroniska okazało się że do głównego szczytu mamy jeszcze raptem 100m ale pionowo w górę. Ruszyliśmy z kopyta i już po kilkunastu minutach osiągnęliśmy główny grzbiet Karkonoszy. Po lewej minęliśmy Szrenicę, na którą prowadzi co prawda wyciąg ale to przecież dla mieszczuchów, a nie dla takich górskich wyjadaczy jak my. Najgorsze że zachmurzyło się i ochłodziło, a po minięciu Trzech Świnek (taka formacją skalna) zaczęło siać drobnym deszczem i oczywiście zerwał się wiatr. Wówczas jeszcze nie wiedziałem że Karkonosze słyną z bardzo zmiennej pogody, która to potrafi się zmieniać kilkanaście razy dziennie. Wracamy teraz do Tomkowych spodni. Jak pamiętamy jedne miał dziurawe a drugie krótkie obcięte. Szedł teraz i trząsł się z zimna jak osika na wietrze. Poradziłem mu żeby założył obcięte nogawki a na to dziurawe spodnie. Posłuchał mnie i już po chwili było mu ciepło. Szlak czerwony wiodący pograniczem Polsko - Czeskim nazywany jest szlakiem przyjaźni Polsko - Czeskiej. Jaka to przyjaźń skoro co kawałek tabliczka "Granica Państwa. Przekraczanie zabronione" Tak było 26 lat temu. Dzisiaj możemy chodzić gdzie chcemy, co zwiększa nam możliwości turystyczne. Wracając do opowieści. Szliśmy gęsiego Beblas, Dziulas, Kukoć, a na końcu my z Tomkiem. Po minięciu trzech świnek szlak z ostrego podejścia zmienił się w mały roler coster. Podejście - zejście - podejście - zejście itd. Padał drobny i zimny przenikający deszcz. mijaliśmy różne szczyty i formacje skalne towarzyszyła nam kosodrzewina i czasami zatruty swierkowy las (to Czesi wytruli - informował Dziulas) minęliśmy Twarożnik, Sokolnik, Łabski Szczyt i na horyzoncie wyłonił się budynek. kioUcieszyłem się że schronisko i że odpoczniemy w ciepełku. Czar prysł gdy okazało się że to tylko stacja przekaźnikowa. Znaleźliśmy jednak osłonięte od wiatru miejsce i kapkę odpoczęliśmy. Czary mary i przestało padać. Chmury jednak zostały z nami. Stacja przekaźnikowa stoi na skraju przepaści gdzie zaczynają się śnieżne kotły polodowcowe. Jednak ciulowa mokra pogoda spowodowała że widok był słaby i idąc granią widzieliśmy tylko że ściana idzie w dół i kończy się we mgle. Dalsza droga była już dla mnie tylko drogą przez mękę. Podejście i zejście, podejście i zejście. W koło tylko kamloty i kosodrzewina. Straciłem już nadzieję na odpoczynek pod dachem. Mijaliśmy szczyty Czeskie Kamienie, Śląskie Kamienie, znowu zejście. Po prawej z zazdrością patrzyłem Ne Petrovke czeskie schronisko. Ach gdyby wejść chociaż na herbatkę... Nie wolno. Trzeba iść. Następny szczyt Ptasi Kamień. Minąłem obojętnie. Byłem już wykończony. To był mój pierwszy raz w górach i już mam odpaść. Ha trudno. Widocznie to nie dla mnie sport. Doszliśmy do kolejnego rozdroża. Przełęcz Karkonoska 1200m n.p.m. głosiła tabliczka. Opodal stał okazały budynek schroniska. A więc jednak dotarłem. Ucieszyłem się niezmiernie jednak okazało się, że to czeskie schronisko, a do Odrodzenia do którego zmierzaliśmy zostało jeszcze parę minut drogi. Wstąpiły we mnie nowe pokłady energii i szparko ruszyłem na zasłużony odpoczynek. W schronisku jak w schronisku. Dostaliśmy pokój 4 osobowy na 5 osób. Nie pamiętam już kto spał na podłodze, ale w ten sposób zaoszczędziliśmy kilka złotówek. Prysznic, kolacja i teraz można pogadać... Zasnąłem momentalnie.
Ciąg dalszy nastąpi. W skrócie CDN.
Komentarze
Prześlij komentarz