Obudziłem się 3:30. Pewnie dziwicie się że tak wcześnie. Mój organizm do pełnej regeneracji potrzebuje 5 do 6,5 godzin snu. Oczywiście zdarzają się pewne wyjątki i kilka razy w życiu udało mi się przespać 9 godzin a raz nawet 10 ale to było dawno i nieprawda. Prognozy na ten tydzień są bardzo niestabilne. Nigdy nie wiadomo kiedy walnie i gdzie. Sprawdzają się tylko wysokie, oscylujące w okolicach 30-stki temperatury. Jak co rano odpaliłem radar i patrzę co nas czeka. O burza już pod Łomżą i idzie w naszą stronę. Będzie za jakieś półtorej godziny czyli koło 5. Poczekałem aż się rozjaśni i poszedłem załatwić codzienne sprawy tj. WC, ząbki i kąpiel w wannie. Ta wanna to jezioro Nidzkie. W tym roku woda ma wyjątkową temperaturę bo około 24 stopni, a to bardzo ciepła jak na nasze polskie warunki. Załatwiwszy wszystko kładę się jeszcze i czekam na burzę. Kulające się po bruku beczki słychać coraz bliżej, aż wreszcie nadchodzi. Nie jest mocno aktywna elektrycznie. Ot zwykła letnia burza. Kilka razy zagrzmiało, popadało z godzinę i poszło sobie szukać szczęścia nad Śniardwami. Trzeba dzisiaj bardziej uważać na siebie. Jako że przedłużyliśmy pobyt do soboty, musimy czekać na właścicielkę aby uregulować płatność. Jem śniadanie, budzę Grześka i robię nam kawę. Przysiadam z krzyżówką i kawą w takim miejscu aby nie przegapić wjazdu pani Bożenki na teren. Ma być o dziesiątej lub chwilę po. Mija 10. Żaden samochód nie wjechał na teren. Poczekam jeszcze z 15 minut i zadzwonię aż tu nagle zza wegła wychyla się właścicielka "jakby co to jestem". Widocznie auto przed bramą zostawiła. Reguluję płatność i gaworzymy sobie chwilę o Mazurach i pogodzie. Jest bardzo miło ale musimy kończyć. Idę po Grześka, wsiadamy na rumaki i jedziemy nad Śniardwy do Niedźwiedziego Rogu. Wcześniej ustaliliśmy że kwatera Hitlera z powodu niestabilnej pogody musi zaczekać. Jedziemy przez wilgotne lasy. Po porannej burzy jest bardzo przyjemnie, chłodne powietrze owiewa nas i nasze maszyny Rudy radośnie pyrkając pokonuje kolejne kilometry. Dojeżdżamy do Rucianego. Na Orlenie uzupełniam powietrze i jedziemy dalej. W Guziance oglądamy śluzę i jedziemy dalej. Patrzę i nie wierzę. Kolejny most i druga pachnąca jeszcze nowością śluza. Okazuje się że śluzę oddano do użytku 25 czerwca 2020 roku. Co ciekawe jest to pierwszy obiekt tego typu wybudowany przez Polaków na Mazurach. Robię kilka zdjęć i jedziemy dalej. Po kilkunastu minutach jazdy przez leśne ostępy wynurzamy się w Niedźwiedzim Rogu na południowym brzegu jeziora Śniardwy. Widok jest przepiękny. Widać ogrom największego w Polsce jeziora i dwie wyspy na nim Czarcią i Pajęczą. Patrząc na czarcią wyspę przypominam sobie powieść "Mazury" Jerzego Putramenta. Opowiada ona o czterech chłopakach którzy pływają po Mazurach jachtem niekoniecznie mając o tym pojęcie. Wszystkiego uczą się podglądając u innych. Główna akcja toczy się w PGR Gorzyjałki. Oczywiście na mapie nie znajdziemy takiej miejscówki. Nie znajdziemy też Iwiszek ani Momajn. Za to jest jezioro Śniardwy i Czarcia Wyspa. Polecam przeczytać. Jest też serial z lat bodajże 70-tych pod tym samym tytułem. Ale wróćmy do naszej opowieści. Podziwiamy przez chwilę widok, ale wysoka temperatura powietrza przypomina nam o tym że w czasie jazdy chłodniej. Ruszamy więc do Wierzby przez tereny hodowli konika polskiego PAN. O konikach polskich w Popielnie możecie poczytać tutaj koniki Popielno Niestety nie spotykamy żadnego konia i tylko świeże odchody na mocno zniszczonym asfalcie przypominają o bytności tych zwierząt. Kilkanaście minut jazdy i jesteśmy na promie. Dwie minutki i odpływamy. Kilka minut rejsu pozwala na sprawdzenie sytuacji radarowo pogodowej. Widzę zbliżającą się burzę od południa. Wygląda na to że powinniśmy zdążyć do Rucianego. Zamieniam kilka słów z pewnym panem na temat dróg po drugiej stronie promu. Okazuje się że wszystkie są jednakowo piaszczyste i tylko wczorajsze opady pocieszają że nie będzie grząsko. Docieramy na drugi brzeg i wyjeżdżamy pod górkę. Zatrzymuję się na chwilkę aby Rudemu dopompować wozduchu i jedziemy. Nic nie mówię Grześkowi o burzy ale trzymam dość wysokie tempo mimo piaszczystej drogi. W końcu docieramy do szosy Mikołajki - Ukta i jedziemy w stronę chaty. Im bliżej Ukty tym czarniejszy wydaje się horyzont. Oto już Nowa Ukta. Jeszcze kawalątek i wjeżdżamy na szosę do Rucianego aż tu nagle "jebs" piorun z prawej w odległości max kilometra. Ucieszyłem się niezmiernie że po prawej a nie po lewej. Dojechaliśmy do mostu na Krutyni a tu znowu "jebs" z prawej. Coraz bliżej. Zajechaliśmy na przystanek pod solidną wiatę. Myślę sobie że przeczekamy i ewentualnie pójdziemy do knajpy coś zjeść. Ale na myśl że mam tu siedzieć 2 godziny albo dłużej zamiast siedzieć w wannie z browarkiem mina mi rzednie. Patrzę na radar i widzę że jesteśmy na granicy burzy przez jeszcze chwilę. Do Rucianego 6km. Podejmuję nagłą decyzję: Grzesiu jedziemy. Grześ protestuje i koniecznie chce przeczekać. Ja udaję że nie słyszę i odpalam Rudego. Słyszę tylko "poczekaj" odkrzyknąłem że poczekam na moście i ruszyłem. Grześ chcąc nie chcąc odpalił Janka i ruszyliśmy w szalonym pędzie do Rucianego. Po chwili byliśmy na miejscu. Burza została za nami. Rozpiera mnie duma, że oszukałem matkę naturę. Grześ również mnie chwali. W nagrodę idziemy do knajpy coś zjeść. Bierzemy tradycyjne mazurskie danie czyli pizzę z szynką parmeńską i dwa zimne browarki 0%. W międzyczasie rozpadał się drobny deszczyk ale burzy ani śladu. Padało jakieś pół godziny na tyle że odświeżyło powietrze. Akurat zdążyliśmy zjeść. Wyszliśmy, zrobiliśmy zakupy piwne i jedzeniowe w delikatesach centrum i pojechaliśmy do naszej Czapli. Popołudniu spędziliśmy na kąpieli słonecznej i wodnej, piciu piwka i gotowaniu makaronu po zamordejsku. Dlaczego po zamordejsku? Ano dlatego że robiony w Zamordejach bez przepisu, a składały się na niego Pomidory, kiełbasa, cebula, czosnek i piwo. Podczas gotowania sosu na tzw drugim planie Grzesiek się próbował napić piwka z puszki stojącej już jakiś czas na stole. Nagle zaczął tańczyć i robić dziwne wygibasy potrząsając głową i wyjąc jakieś dziwne "mmmmmmm... Mmmmmmm" w końcu zrobił wielkie "tfuuuu...". Pytam co się stało? "Osa" - odpowiedział krótko Grześ. Niestety osa była tak przerażona, że nawet nie zdołała użądlić w odruchu obronnym. Dogorywała na wyschniętej trawie jeszcze przez chwilę i wyzionęła ducha. Niestety trzeba zakończyć nasze wojaże. Jutro z rana wyjazd do domu. Czeka nas jakieś 330 kilometrów w siodle. Jest 21. Czas się kłaść. Zostawiam drzwi od domku otwarte aby wpuścić więcej powietrza, by lepiej spać ale jak na złość wyjątkowo dzisiaj szczekają psy, ludzie łażą i świecą latarkami. Co chwila się budzę. W końcu wkurza mnie to i zamykam drzwi. Uff. Wreszcie spokój. Zasypiam...
CDN
Komentarze
Prześlij komentarz